Wchodzimy w Wielki Tydzień, ale wchodzimy weń zupełnie inaczej… Inaczej od niepamiętnych czasów… Nawet w czasie wojny wierzący chrześcijanie mogli przystąpić do spowiedzi i komunii, mogli w Wielką Sobotę poświęcić pokarmy…
Dziś w wielkich katedrach może modlić się jedynie kilka osób wraz z kapłanem… Natomiast w o wiele mniejszych autobusach może jechać kilkadziesiąt osób nawet… Co to za czas?
Pusta jak nigdy ul. Sienkiewicza - główny deptak Kielc - 5 IV 2020 r., godzina 13.00...
Padają małe, średnie i duże firmy, pomoc ze strony Państwa jest znikoma i meandrycznie biurokratyczna… Jest właściwie ciosem w plecy… Turystyka nie istnieje i nie wiadomo, kiedy i w jakim kształcie się odrodzi…
Czy to czas ZARAZY? Czas zdrady, czas spisku? A może czas otrzeźwienia z socjalizmu, etatyzmu, „rekonstrukcji sanacji”? Czas przebudzenia narodu? Czas kontrrewolucji? Jednak może to czas wszechwładnego strachu i podległości – czas leżenia plackiem przed „starszymi i mądrzejszymi”?
Ciężko w takim czasie napisać życzenia świąteczne, skoro dla ludzi wierzących świąt właściwie nie ma… Mówi nam się, że sami mamy wystawić w oknie palmy wielkanocne, koszyki ze święconką i symbole Zmartwychwstałego?... Czy Sługom Bożym zabrakło odwagi? Czy nasza wiara jest tak płytka, że boimy się wody święconej, boimy się Ciała Chrystusa w Komunii Świętej? Czy to nas zatruje? Naprawdę się tego boimy? Od tygodni nie słychać nawet kościelnych dzwonów...
Nawiasem mówiąc, mało kto dziś pamięta, że rok temu przed Wielkanocą płonęła paryska katedra Notre-Dame... Znak?...
Karta pocztowa z okresu międzywojennego (Polona)... Dzwonnik - funkcja jakże tradycyjna i zaszczytna...
Od tysiąca lat chrześcijanie chronili się przed zarazą w miejscach kultu… Chronili się też w górach – bliżej Niebios… Tak było np. podczas zarazy pustoszącej Małopolskę na pocz. XVII stulecia…
Na szczycie Góry Karczówki biskup krakowski - Marcin Szyszkowski w pocz. XVII w. „wzniósł kościół i klasztor (...) dla ubłagania niebios o oddalenie morowej zarazy, która pod one czasy poczęła srodze Polskę nawiedzać ...” - czytamy na kartach powieści Walerego Przyborowskiego „Arianie”. Biskup ten schronił się w Kielcach uchodząc z ogarniętego szalejącą zarazą Krakowa, a następnie modlił się żarliwie i przyrzekł Bogu pobudować świątynię, jeżeli mór ominie gród nad Silnicą. Ludność w takich wypadkach od niepamiętnych czasów szukała schronienia na wierzchołkach gór, bo gdy morowe powietrze w dole zbierało straszliwe żniwo, w górach była największa szansa ocalenia. Tak stało się i tym razem, a na szczycie Karczówki, ludzie modląc się, trwożnie spoglądali w doliny...
Pobernardyński zespół klasztorny na Górze Karczówka
Najwyraźniej modły biskupa i kielczan zostały wysłuchane, bo gdy po ulicach innych miastach turkotały koła drewnianych taczek, wyładowanych po brzegi ofiarami zarazy, Kielce szczęśliwie ocalały. Biskup dotrzymał słowa i w 1628 r. na wierzchołku Karczówki, wśród górniczych sztolni, stanął kościół p.w. Św. Karola Boromeusza, który był patronem „od zarazy” i przyjacielem biskupa Szyszkowskiego z czasów studenckich. Z Włoch sprowadzono do kościoła relikwie tegoż świętego biskupa Mediolanu, który nie bacząc na grożące mu niebezpieczeństwo, niósł pomoc chorym podczas epidemii cholery, która szalała w słonecznej Italii. Uroczystość zdeponowania świętych relikwii odbyła się przy akompaniamencie wszystkich kieleckich dzwonów, a górę nazwano imieniem Karola, choć nazwa ta jakoś do niej nie przylgnęła.
W barokowym ołtarzu głównym, umieszczony w prezbiterium - w zachodniej części świątyni na Karczówce, wykonanym z niezwykle ozdobnego „marmuru chęcińskiego”, znajduje się malowany na miedzianej blasze obraz, przedstawiający patrona kościoła i klasztoru – Św. Karola Boromeusza, czuwającego przy zdjętym z krzyża Chrystusie...
Prezbiterium kościoła p.w. Św. Karola Boromeusza na kieleckiej Karczówce
Tak, jak Św. Karol Boromeusz nie opuścił swojej owczarni w trudnym czasie, tak artysta przedstawił go przy Krzyżu Świętym… Gdyby Karol opuścił ludzi w czasie zarazy, to byłoby tak, jakby opuścił Chrystusa… Musimy dziś odpowiedzieć sobie na pytanie, czy teraz czujemy się opuszczeni?...
Przejdę może wreszcie do kolejnego wspomnienia o Robercie Kulaku, którego pożegnaliśmy – na chwilę – w pełnym słońcu 22 dnia czerwca zeszłego roku… Nie takie miało być to wspomnienie, inaczej to sobie zaplanowałem… Jednak jakoś – w pewien sposób – będzie się to zazębiać. Może tylko inaczej – bardziej boleśnie…
Pamiętam dobrze nasze wyprawy z Robertem na Karczówkę – śladem Prusa, Żeromskiego i innych… Pamiętam nasze rozmowy w czasie tych wypraw – na przeróżne tematy…
Robert, odszedłeś od nas w czerwcu zeszłego roku – w pełni turystycznego sezonu… Odszedłeś jeszcze w normalnym świecie… Bardzo jestem ciekaw, co byś powiedział na zamknięte kościoły, na zamknięte górskie szlaki?... Jestem pewien, że w końcu odpowiesz mi na te pytania…
Uczestnicy kursu przewodnickiego 1999/2000 r. na Karczówce - kuca Robert Kulak, po prawej - siedzi na balustradzie - piszący te słowa.
A teraz przejdźmy do jeszcze zupełnie innych czasów, jednakże czasów nieco podobnych – sięgnijmy wreszcie po kolejną partię wspomnień prawdziwego przyjaciela z wojska Roberta – Pana Piotra Paluszkiewicza. Ci, którzy byli w wojsku, wiedzą, że różnie to bywa z tymi przyjaźniami… Tu mamy do czynienia z rzeczywistą przyjaźnią i rzeczywistym szacunkiem dla Roberta. Są to wspomnienia dotąd niepublikowane – wyjątkowe. Po raz pierwszy – za zgodą Pana Piotra – przestawiłem je Wam w czasie Bożego Narodzenia. Wtedy Bóg się rodził, dziś umiera na Krzyżu, ale zmartwychwstanie, a my wraz z Nim. Musimy tylko znów w historii przejść przez bramy piekielne… I przejdziemy z kilkoma może Pasterzami, ale nieulękłymi…
A teraz już oddajmy głos Panu Piotrowi, który napisał do mnie 6 XII 2019 r., gdy niewielu jeszcze wierzyło w kryzys – w nadciągającą katastrofę:
„Chciałem w najbliższym czasie wybrać się z Robertem na jakąś łazęgę i zobaczyć się po 31 latach od naszego ostatniego spotkania, no i nie zdążyłem, bardzo mi przykro.
Ale chciałbym napisać parę słów o moich wspomnieniach związanych ze św. pamięci Robertem Kulakiem moim przyjacielem z wojska.
Jesteśmy z tego samego rocznika i los nas rzucił wiosną 1982 r. do tej samej jednostki wojskowej 2849 w Krośnie Odrzańskim.
Nie wiem czy Robert wspominał ten okres i swoje wyczyny, więc chciałbym napisać jak się poznaliśmy i co mu zawdzięczam.
Pierwszego dnia w sporych koszarach (pułk zmechanizowanej »piechoty« to prawie 2000 ludzi), najpierw komisja lekarska, strzyżenie na »zero« (dla wielu płacz po stracie długich włosów – takie były modne) łaźnia, sorty mundurowe, i biegiem na kompanie – samych obcych ludzi.
A oto i "Ludowe Wojsko Polskie" na poligonie - 1982/1983 r. - uzbrojone w po zęby w "RG - rury", PK, Raki, i co tam jeszcze do zdjęcia dali;). Trzeci od prawej - gładzi wąsa palcem wskazującym w zamyśleniu - Robert Kulak... Pewnie myśli: "Co ja tu k... robię?"... (fot. ze zbiorów Piotra Paluszkiewicza).
Sala na 20-30 osób, łóżka piętrowe. Dla wielu było to trudne, ja na szczęście byłem wcześniej dobrze zaprawiony po paru latach w internacie szkolnym – normalka.
No i przychodzi do nas młody podporucznik (nazywał się Spytek) i informuje: wojsko za dwie godziny idzie na obiad ze śpiewem na ustach! – zrozumiano?! Na to odezwał się jeden wysoki chudzielec i pyta, co śpiewać? Ppor. po głębokim namyśle – obojętnie! Chudzielec poprosił grzecznie jeszcze o długopis i kilka kartek papieru i je dostał. Chwilę później wszyscy siedzimy przy zapisanych kartkach i uczymy się szybko tekstu piosenki i jednocześnie próbujemy śpiewać, nawet wychodzi, bo część chłopaków zna tekst. Tym chudzielcem oczywiście jest Robert, który bardzo spokojnie a nawet nieco flegmatycznie wziął nas pod swoją komendę, i na trzech salach – łącznie coś około 80 chłopaków, uczył śpiewać. Myślę, że wielu trochę przestraszonych, ledwo z domu od mamy oderwanych chłopaków poczuło się znacznie lepiej!
Po prawie dwóch godzinach wypadamy przed budynek i ustawiamy się w czwórki, na szczęście stołówka jest tuż obok po prawej, ale ppor. Spytek każe iść w lewo – bo wojsko idzie wokół placu zgodnie z ruchem wskazówek zegara! I zamiast 20 metrów zasuwamy prawie pół kilometra (to były duże koszary – budynki istnieją do dzisiaj przy ul. Piastów, dzisiaj to się nazywa plac Unii Europejskiej).
Śpiew wychodzi coraz lepiej i nawet równo maszerujemy ( jak na rekruta),trochę ze strachu i emocji 80 chłopa drze się na całe gardło, (słychać nas w całym pułku i chyba nawet w połowie Krosna Odrzańskiego), stare wojsko gapi się z okien, z budynku dowództwa wyłażą jacyś oficerowie, a z wartowni wypada oficer dyżurny z dwoma uzbrojonymi wartownikami i wszyscy jakoś na nas się gapią – chyba dobrze śpiewamy . Dochodzimy do stołówki – gdzie stoi »komitet powitalny« – kończąc nasz śpiew słowami: »pójdziemy z okopów na bagnety, bagnet mnie ukłuje, śmierć mnie pocałuje, ale nie ty!«.
Tam całą kompanię zatrzymuje wściekły dowódca jednostki i jego zastępca do spraw polit. czerwony i czerwony jak burak ruguje naszego ppor. Spytka.
Później się dowiedzieliśmy, że nasz ppor. był świeżo po szkole oficerskiej i jest synem jakiegoś »gienerała« z Warszawki, miał wszystko głęboko – nie bał się.
Dopiero po jakimś czasie zdałem sobie sprawę, co Robert nawyprawiał – pierwszy rok stanu wojennego, pułk liniowy zwany »cyrkiem« (dryl, częste poligony, alarmy itp.), nam grożono często sądem wojennym lub innymi sankcjami (standardowe straszonko), ale jednak to było genialne, po prostu genialne, Robert rozwalił olbrzymi mur i to »kwiatami«.
Odpoczynek po walce na rozjeżdżonym kołami i gąsienicami skrawku łąki - pierwszy od prawej Robert Kulak. Obok spoczywa niezawodny sowiecki karabin maszynowy PK/PKS - kal. 7,62 mm... (fot. ze zbiorów Piotra Paluszkiewicza).
Okazało się, że to »kadra« ma stracha, bo nam za kilka dni musieli dać broń, a stare wojsko było bliskie buntu (tzw. »cywile«, czyli żołnierze, którym już o pół roku przedłużono służbę – w wyniku wprowadzenia stanu wojennego – byli bardzo wkurzeni).
Wszystko dobrze się skończyło, mieliśmy wyjątkowy spokój, chociaż nieco później oficer kontrwywiadu brał na »rozmowy« kilku z kompanii dopytując się o Roberta, który chyba niewiele sobie z tego robił i notorycznie grywał w brydżyka.
Później, latem 1983, Robert załatwił nam wyjazd (pięciu z Robertem z naszej kompani) na rajd pieszy (jak on to załatwił?)…
Dostaliśmy chyba 3 dniową przepustkę i zjawiliśmy się w Kielcach, a potem przez Park Sieradowicki do Wąchocka. Pamiętam miny i zaskoczenie na twarzach mijanych innych rajdowiczów, patrzących na pięciu umundurowanych żołnierzy LWP maszerujących szlakiem cichociemnych!!!
Ja pierwszy raz zobaczyłem lasy i jary z krzyżami i tablicami pamiątkowymi co kawałek, a Robert cały czas gadał, gadał.
Do dzisiaj świetnie to pamiętam i jestem Robertowi za to wdzięczny.
I to było by chyba z grubsza wszystko.
Załączam jeszcze kilka fotek, które udało mi się zrobić w trakcie naszej 1.5 – rocznej »zabawie w wojnę«.
Pozdrawiam.
Piotr Paluszkiewicz”.
A to już panowie rezerwiści - cyfra zmalała niemożebnie - jesień 1983 - pierwszy od lewej stoi Robert Kulak (fot. ze zbiorów Piotra Paluszkiewicza).
Zaiste piękne to wspomnienie – szczere, barwne i ujmujące twardym realizmem oraz jasnym przekazem. Za co jeszcze raz serdecznie Panu Piotrowi dziękuję, podobnie jak za unikatowe zdjęcia, które również po raz pierwszy są publikowane!
Dziś my mamy swoją „zabawę w wojnę”, choć przeciwników jakoś nie widać – jeden jest w powietrzu, a drugi gdzieś głęboko zakonspirowany… Pozostają niepewne domysły, oparte o sprawdzoną praktykę spiskową dziejów…
Mamy zatem swoją „zabawę w wojnę”, swój „stan wojenny”, tylko Robert już do nas nie „gada, gada”… Jestem pewien, że wkrótce przemówi… Że da znać jakoś z Góry, co też tu na dole – „łez padole” – nam szykują…
W tej koszmarnej klaustrofobii epidemicznej, w tym przymusowym więzieniu czasu wschodzącej wiosny i dusznego dotyku wszechobecnego strachu, większość jakby przestała patrzeć w stronę Ogrójca i Golgoty… Mam wrażenie, jakby koronę cierniową zasłonił koronawirus, jakby cierpienie Zbawiciela na Krzyżu, przesłonięte zostało naszym własnym lękiem przed cierpieniem…
Może czasem spójrzmy w kierunku Krzyża na Golgocie – na zakrwawioną twarz Zbawiciela… Spójrzmy, czy po jego policzkach nie płyną dziś ciężkie łzy…
Lwowska kartka wielkanocna z 1930 r. (Polona)...
Może komuś na tym bardzo zależało… A może to przypadek, może wirus nie został wyhodowany i uzbrojony w jakimś ukrytym laboratorium… Może rzeczywiście wąż zjadł nietoperza i to odbiło się czkawką nam wszystkim…
Ważne, żeby naprawdę groźny wąż – ten z piekła rodem – nie pożarł naszych dusz, naszych serc… Ważne, żebyśmy dobrze zapracowali na życie wieczne… A teraz – w życiu doczesnym – abyśmy byli zdrowi.
I tego zdrowia przede wszystkim WAM, MOI DRODZY, ŻYCZĘ NA NADCHODZĄCE ŚWIĘTA WIELKIEJ NOCY!!! CHRYSTUS ZAWSZE ZWYCIĘŻA I TO CHRYSTUS NOSI KORONĘ – ALLELUJA!!!
WESOŁEGO ALLELUJA, ROBERT!!!