wstążka świętokrzyska

Stefan Czarniecki - cyborg XVII stulecia

Dziś przedstawiam pierwszy, nowy fragment zapisu naszego filmu na kanale YouTube "Miotła czasu" - pt. "Stefan Czarniecki - cyborg VXII stulecia", który jest jednocześnie zaproszeniem do oglądania tegoż filmu. Spróbujmy odpowiedzieć na pytanie: Jak wyglądała codzienna żołnierska dola Czarnieckiego?

„Święci i bohaterowie żyją tylko w legendzie, żywi zaś ludzie z krwi i kości mogą mieć swoje zalety i wady”

Adam Kersten

PW

Konie szły zwolna, leniwie wyciągając kopyta z błota rozmokłego leśnego traktu. Powietrze nasycało się wiosną… Pachniało ziemią, wodą i niebem… Woń ta nakazywała oddychać pełną piersią, wdzierała się łaknącymi ciepła nozdrzami do wnętrza, ogrzewając twarde serca, budząc wspomnienia, tęsknotę i dziwne odrętwienie… 

Wierzchowce rżały z cicha, zaś w koronach drzew narastał wesoły ptasi trel… Świat zrzucał okowy zimy. A zima ciężka była tego roku, czego świadectwem były potężne roztopy. 

PK

Kolumna jezdnych brnęła leśnym traktem w nieznane koleiny żołnierskiego losu… A tak bez ogródek i patosu – brnęli po sławę i łupy… 

Biegły w sztuce wojennej zwiadowca łatwo by ocenił ich siłę na około pół tysiąca szabel. Łatwo by też odgadł, iż była to tylko część potencji, której zależało na szybkim marszu i ruchliwości w boju, gdyż szli bez taborów i posilali się w marszu, dobywając prowiant z juków. 

Nasz zwiadowca od razu też oceniłby wysoko wartość bojową oddziału. Uzbrojenie bowiem posiadali przednie. Każdy rumak (a po części większej były to konie wielkiej krwi, w tym i tureckie dzianety) dźwigał pokaźną siłę ognia, w postaci wybornych muszkietów i najmniej jednej pary pistolców. Zdobne rękojeści karabel dyndały pysznie przy pasach wojenników… 

Poza tem na arsenale wszelkiego autoramentu im nie zbywało. Gdzieniegdzie rzucił się w oczy czekanik zgrabny, koncerz ozdobny, łuki z pokaźnym zapasem strzał i włócznie. Kolczugi, pancerze, misiurki i kałkany chroniły ich przed wrażymi pociskami. 

PW

W przodzie tej barwnej i groźnej czeredy – na karym, dostojnym rumaku – jechał człek o twarzy posępnej i dzikiej, okolonej senatorską brodą, a bił odeń majestat i niebywały spokój. Blizny na jego obliczu mówiły, iż wojaczka nie była mu obca… 

Bogaty rynsztunek bojowy i buzdygan zatknięty za pasem, wskazywały iż cała ta gromada szła pod jego komendą. 

Gdyby ów zwiadowca – tropiciel – mógł podejść dostatecznie blisko, aby wyłowić swymi uszami strzępy przyciszonych rozhoworów, to wywiedziałby się, iż był to nie kto inny, jak najsłynniejszy zagończyk i mistrz niezrównany wojny szarpanej – Stefan z Czarncy Czarniecki – Łodzic – syn Krzysztofa… 

Wiosenna aura również rogatą duszę owego przyszłego hetmana nastroiła do przemyśleń… 

Myślał sobie tedy – ten człek najtwardszy z twardych – tak oto:

PK

Aż dziw bierze, jako ten czas nieubłaganie płynie. Zdawać by się mogło, iż to wczora było, jakem miał dwadzieścia wiosen na karku i pierwszą sprawę z Tatarzynem. A i Kozaka się prało w imię Boże – nie inaczej. 

Ze Szwedem też mi nie pierwszyzna, bom ich przy ujściu Wisły do morza nabił nie mało… Moskwę rąbalim srogo i żywa noga prawie nie uszła z pola. Aleć ciężkie przyszły na Rzeczpospolitę terminy. 

U Chmielnickiego – psiajuchy – w niewoli gryzłem łańcuchy, jednakoż – mimo klęsk – i jego na koniec pobilim. Aleć przecie Ukraina wrzała dalej… To com miał czynić innego, jak psubratów – buntowników – na pal nawlekać i żywcem łupić ze skóry… W imię Boże przecie… Takoż mi prawił mój brat rodzony Tomasz – dobrodziej – gdym się w sakramencie spowiedzi kajał przed Stwórcą za pośrednictwem zacnym jego…

A przecie to od wrażej kozackiej kuli sklepienie w gębie mi odjęło, a w miejsce onego blachę srebrną medyk mi wcisnął. Pali mnie okrutnie i rozsierdza owo żelazko czasem, jednak cóż począć…

PW

W tym momencie z korony starego dębu szypułkowego odleciała z wrzaskiem sójka – strażniczka lasu… Czarniecki spojrzał ku górze, splunął na bok i jeszcze głębiej się zadumał... 

PK 

Ale, ale… dosyć już prywaty w tym wywodzie. Gdy przeto Szwedy – zamorskie najezdniki – niejako biblijnym potopem kraj nasz zalały, grodu prastarego Krakowa własną piersią broniłem przecie. Inaczej niż inni, którzy do śledziożerców dłonie wyciągnęli, tym samym królowi jegomości twarz tylną okazując i wielki despekt mu czyniąc… Tak oto matka – ojczyzna – na swym łonie gady jadowite chowała, które kąsać ją wraz ze Szwedem poczęły…

Kto tedy w onym czasie srogim przy panu naszym miłościwym się ostał, no kto? Ja jeno i nieliczni sprawiedliwi… śród narodu błota… Czy jakoś tak to szło…

W kraju umęczonym ruchawka nastała. Partie szaraczków, opuściwszy zaścianki, lubo najezdników szarpią, i chłopskie kupy zbrojne – po lasach siedzące – takoż naprzykrzają się Karolusa zastępom. Tyle tylko, że jedni i drudzy często za jedno mają – jeśli o łup idzie – li to szwedzki zaborca, li to kupiec rodzony… 

W środkach nie wybredzają i bywa to, iż kiszki pojmanych wywlekają i kosztowności z nich dobywają wszelakie, bowiem skrytka ta niepolityczna powszednią się stała onego wojennego czasu…

PW

W tym momencie gdzieś – jakby z głębi – żachnął się jaźwiec, czyli borsuk, a z pobliskiej dąbrowy dał się słyszeć krótki wrzask sorka, czyli kozła sarny…

Czarniecki jeszcze bardziej się zadumał, zasępił… i splunął siarczyście w mrowisko, które właśnie mijał… I dumał dalej, choć nikt nie zagrał dumki na czekaniku... 

PK

Aleć to moja skromna i bogobojna osoba przy królu jegomości wiernie i samotnie w ojczyźnie stoi… Ze znaczniejszych sił wojujących tylko moje zuchy Zamorczyków tak potężnie piorą… I prać nie przestaną – w imię Boże! 

I co ja – wierny żołnierz – z tego mam? Ano blizny, znój, pot, krew przelaną towarzyszów i swoją… A gdyby to od króla miłościwego zależeć miało, byłbym ja pewnie w Polszcze hetmanem koronnym… Aleć to od panów braci zależy, którzy w trzosach magnackich siedzą i kwiczą, jako te wieprze po sejmach – w zależności od pensyi… 

I tak buława przeszła kole nosa… Ehhh… a byłoby za co długi spłacić… A przecie srogie się uzbierały… Jedenaścioro nas wydała na świat pani matka, to i scheda licha…

Gwoli prawdy, wojewodą ruskim mnie zrobili, ale tam prędzej teraz głowę dasz niźli trzos wypełnisz. No i oboźnym koronnym mianowali psiajuchy, tylko gdzież ten obóz teraz? 

Tfu karmazyny… zguba to dla ojczyzny umiłowanej… Aleć cóż czynić… służba nie gruszka… na miedzy… Czy jakoś tak to leciało…

Psia to moja powinność względem Rzeczypospolitej… A puki sił stanie, powinności tej nie zaniedbam… Aż w końcu i moja fortuna przy królu jegomości wyrośnie…

PW

Wtem głębiej w boru szary basior zawył przeciągle, złowrogo… Czyli wilk zawył… Czarniecki oczy zmrużył, sięgnął do kulbaki, przechylił do ust bukłak, przełknął trzy łyki gorzałki, no może cztery, po czym dumał przeciągle i złowrogo dalej...

PK

Prawią pankowie i psubraty wszelakie, żem okrutnik dla wroga... I słusznie prawią. 

Aleć prawią jeszcze – owi Judaszowie – żem dla podkomendnych moich okrutny wielce... A czyż ja trudu żołnierskiego z nimi nie zażywam, czy ja nie jestem tedy okrutnikiem takoż wobec własnej osoby? A że sposobnością na posłuch jest kara, czasem sroga, to żadne dla wodza arkana… 

A wiadomo, że wojna dzieci nie rodzi...

Niechaj zapytają moich zuchów, toć pewnikiem usłyszą, że każden za moją komendą do piekła pójdzie, jeśli zajdzie potrzeba…

Tego niktóży nijak wrozumieć nie umieją… 

Czas taki nastał, że ledwie ziemia jedne kości skryje, to już świeże kości nowi drapieżcy szarpają… 

Nie dane jest mi – jako królewiętom próżnym – po pałacach przezpiecznie siedzieć…

Jam nie z soli, ani z roli, jeno z tego, co mnie boli… 

A serce do rodzinnego dworu w ukochanej Czarncy się rwie, oj rwie… Jak rwane końmi… Do widoku zadków praczek nad rzeką i zadów końskich na łące oraz świńskich w spiżarni...

Tęskno mi do lipowego fotela na stare lata i kominka, w którym płomyk wesoło pląsa i kościska grzeje… 

Mnie grzać musi teraz kulbaka w marszu i proch w bitwie… 

Tego panki i… skiny... sejmikowe nie wyrozumieją nigdy… 

 

PW

Zaciął się w sobie stary żołnierz i myśli jego umilkły… Chłonął już tylko – wprowadzając nozdrzami pod nieszczęsne srebrne podniebienie – zapach wiosny… Zraz potem zapach potu i gorzałki… 

Wtem – jakby za przyczyną mocy czarodziejskich – umilkły wesołe ptasie trele oraz wesołe pomruki borsuka, a z dala gdzieś ozwały się złowrogo kruki i wrony…

Tętent końskich kopyt, mlaskających w rozmiękłym gruncie, który narastał z każdą sekundą, brzmiał trwożnie i złowieszczo…

To powracał podjazd wysłany przodem, by badać ruchy wojsk szwedzkich.

Wojak, który pierwszy zeskoczył z konia, plasnął butami w błoto i zdyszanym głosem wydukał:

Wasza miłość… Szwedy… we wsi na popas stanęli. Niedaleko stąd… Harmaty przy nich… 

Czarniecki pomyślał chwilę – tak dla autorytetu, posłuchu i subordynacji – ale tylko chwilę… Wzrok mu się dziwnie odmienił, twarz stężała, wyszarpnął gwałtownie zza pasa buzdygan i krzyknął przez ramię:

PK

Nikt nie zapyta: Ojciec prać?! No to ja wam rzeknę: Za mną Dzieci! Bo dobry dowódca nakazuje – za mną, a nie naprzód! Siekać mi bez pardonu psubratów! A któren tył bez komendy poda, na pal każę sadzać! W konie!