Naoczni świadkowie mówią o sensacyjnym wydarzeniu, jakie miało miejsce zimą 1945 roku. Otóż sowiecka obsługa małokalibrowego działka przeciwlotniczego, umocowanego do wagonu „węglarki”, który stał na torach stacji kolejowej w Kielcach, zestrzeliła amerykańską „Latającą Fortecę” – BOEING B-17. Brzmi niewiarygodnie, ale to prawda...
Samolot B-17 G – o numerze seryjnym 44-6674, wchodzący w skład 96. Dywizjonu 2. Grupy Bombowej 15. Armii Powietrznej, stacjonującej we Włoszech – 15 III 1945 r., po bombardowaniu fabryki paliw pod Berlinem, poważnie uszkodzony niemieckim ostrzałem przeciwlotniczym, odrywa się od ponad stu amerykańskich bombowców i kieruje na wschód… To jedyna w tym przypadku droga ratunku dla dziesięcioosobowej załogi porucznika Philipa Gooda… Maszyna leci jedynie na dwóch silnikach, pozostałe dwa są uszkodzone… Dowódca zdaje sobie sprawę, że samolot w tak fatalnym stanie technicznym pod słoneczne niebo Italii nie dotrze… Kieruje się zatem na ziemie polskie zajęte przez Armię Czerwoną, korzystając z sojuszniczego układu z Sowietami, umożliwiającego lądowanie awaryjne maszynom 8. i 15. Armii amerykańskiej w rejonie Lublina… Pogoda nie pomagała załodze w zaplanowanej misji, która była po prostu walką o życie…
Właśnie w czasie przelotu nad Kielcami nastąpiło apogeum załamania warunków meteo – coraz niższe chmury i deszcz… Bombowiec wyłonił się nagle z niskich chmur spowijających Karczówkę i leciał w stronę centrum, wtedy posypały się w jego kierunku pociski z sowieckiego działka. Czerwonoarmiści nie rozpoznali po prostu sylwetki potężnej maszyny i znaków na niej umieszczonych. Amerykanie wystrzelili jeszcze kolorowe race, ale samolot został trafiony i musiał awaryjnie lądować w podkieleckim Zgórsku. Manewr lądowania jeszcze bardziej uszkodził maszynę, ale załoga wyszła z tego cało.
W Zgórsku znajdowała się „szkoła” dla „elity” KBW i UB – polskich filii NKWD, zatem samolot został szybko otoczony przez wojsko. Cała dziesięcioosobowa załoga – po wymontowaniu radiostacji i zamków broni pokładowej z „Latającej Fortecy” – została dostarczona ciężarówką do sowieckiego komendanta miasta. Sowieci natychmiast powiadamiają Moskwę o tym zdarzeniu, zaś radiooperator załogi B-17 – sierż. John Cerinich, korzystając z działającej radiostacji samolotu, nawiązuje kontakt z dowództwem i informuje o miejscu zatrzymania załogi.
Amerykanie przebywają w Kielcach trzy dni – do 18. marca. Według znanych informacji i relacji świadków, są traktowani dobrze i mogą się poruszać po mieście, ale tylko pod „opieką” Sowietów. Zetknął się z nimi wówczas w jednym z kieleckich zakładów fryzjerskich, znany świętokrzyski kronikarz – świętej pamięci Jerzy Fijałkowski, który tak odnotował ten fakt: „...otworzyłem drzwi i stanąłem, jak wryty. W kolejce do golenia czekało czterech lotników amerykańskich eskortowanych przez dwóch moich starszych kolegów, którzy pragnąc zrobić szybką karierę, podjęli pracę w Wojewódzkim Urzędzie Bezpieczeństwa Publicznego, zamiast nauczyć się pisać i czytać. Wszystkim czterem na wysokości kolan dyndały po kowbojsku nisko zawieszone kabury z rewolwerami marki Colt kalibru 12 mm. Młodzi chłopcy rozmowni o bardzo wesołym usposobieniu. Nie znałem jeszcze wtedy angielskiego, nie mniej moi znajomi z eskorty zastrzegli, iż z Amerykanami rozmawiać nie wolno. Potem gawędząc z nudów wyjaśnili, że jeszcze dwóch czarnoskórych jest w tym komplecie, ale oni nie muszą się golić. Mają gęby bez zarostu i włosy na głowach jak sprężynki”.
Ponoć sowiecki komendant wojskowy Kielc wydał na ich cześć specjalne przyjęcie, jednak już w dniu odjazdu sojuszników wschodnia natura dała znać o sobie, bowiem Amerykanie zostali okradzeni przez Rosjan, którzy pomagali im ładować bagaże na ciężarówkę – zginął ponoć spadochron i celownik bombardierski…
Załoga por. Gooda jechała kilka godzin w ulewnym deszczu odkrytą ciężarówką do Rozwadowa, skąd 19 III 1945 r. zabrano ich pociągiem do Lwowa, a następnie odlecieli stamtąd kilka dni później, specjalnie przysłanym samolotem transportowym, do swojej bazy we Włoszech.
Wrak amerykańskiej „Latającej Fortecy”, pozostawiony na łąkach Zgórska, został starannie „oskubany” prawie do szkieletu przez zapobiegliwych mieszkańców okolicznych wsi, a następnie jego resztki zostały usunięte stamtąd przez Sowietów latem 1945 roku. Niektórzy twierdzą, że wrak maszyny, pocięty przez Rosjan, leżał sobie spokojnie jeszcze parę lat w okolicach wiaduktu przy ul. 1. Maja. Taaak, Kielce przyciągają!