Chciałbym dziś przypomnieć, a właściwie po raz pierwszy opublikować w samodzielnej formie, moje autorskie opowiadanie, dotyczące pewnego krwawego i strasznego zdarzenia, które miało miejsce zimą 1259/1260 roku na Łysej Górze - Świętym Krzyżu... Chodzi oczywiście o czas wyniszczającego dla ówczesnej Polski najazdu Mongołów - jeźdźców z Tartaru - jeźdźców z piekieł - czyli Tatarów. Opowiadanie to po raz pierwszy ukazało się drukiem - zawarte w moim trzecim tomie "Wędrówek... Z sercem w plecaku" - "Łysogóry i okolice". Ale także kilka miesięcy temu ukazało się ono w formie filmu - słowem mówionym i obrazem kreślone - na naszym kanale na YouTube - Miotła czasu. Zatem serdecznie zapraszam do czytania, a także słuchania i oglądania tejże historii.
Przenieśmy się przeto w czasie i przestrzeni na szczyt Łysej Góry zimą 1259/1260 roku i spójrzmy na benedyktyński klasztor ciemniejący jeszcze wyraźnie na tle nieba schodzącego dnia...
Zanim po kamienistej ziemi Łysej Góry popłynęły purpurowe rzeki krwi, zapewne zapadł nad tutejszym opactwem – jak co dzień – zmrok, i – jak co dzień – mnisi – po trudzie pracy i modłach – układali się do snu w swych surowych, ascetycznych klasztornych celach.
Zapewne braciszkowie, jak co wieczór, szeptali przed snem słowa modlitwy, a zasypiając wsłuchiwali się w odgłosy, zasypiającej tylko częściowo, puszczy...
Teraz, przy pomocy ww. krótkiego opowiadania, spróbujemy wyobrazić sobie, co stało się tutaj, nim zapadł kompletny zmrok, nim sen ogarnął braci zakonnych i puszczę... i co było potem:
Zapadała noc, cień ciemny i straszny kładł się na uświęconej ziemi. Gdzieś blisko okrzyknął się puszczyk, a może stwór jakowyś inny – krzyżem stąd wypędzany...
Dusza wędrowca zlodowaciała. Mimo zmęczenia, ruszył żwawiej naprzód – byle prędzej dojść do zamku Bożego, który coraz bardziej zanikał we mgle zimnej jak śnieg w odwilży, który miał pod stopami, i który tak bardzo utrudniał mu wędrówkę – już z gruntu mozolną. Zarys klasztornej bryły trwał jednak niewzruszenie – nadal dając ciału nadzieję na twardą pryczę, siermiężne posłanie i niewybredny posiłek, zaś duszy – nadzieję na modły ku zbawieniu w tym świętym przybytku odbyte. Oddech stawał się ciężki jak ołów, pierś znękana zdawała się być za ciasna dla serca, które kołatało jakby za chwilę miało odlecieć na nocne łowy. Stopy poranione, w schodzonym obuwiu, piekły jak obłupione ze skóry. Przystanął na chwilę. Coś zadrżało. Powietrze zaczęło wibrować. Zdumiony, rozwarł spękane usta. W mlecznej mgle rozchodził się mocny, znajomy dźwięk nadziei, powietrze wibrowało i napełniało skołatane serce pielgrzyma ciepłem. Tak... to był dzwon – głos Boga na Ziemi.
Coś pchnęło go naprzód, jakby złapał wiatr w habit. Nie zważał już na groźnie odgłosy wokoło, na ostre skały, śnieg, ciernie i ból – piął się raźno w górę. Mgła przy murach stała jak żywa istota, niepoznawalna i obca. Kostur wędrowca zakołatał w bramę klasztorną, okutą prastarym żelazem, przecinając bledziznę mgły niczym nożem. Skrzypnęły upiornie zawiasy furty, zakapturzona postać o wyblakłym obliczu, oświetlonym łuczywem, wychynęła jak zjawa, jak strzyga żądna krwi. Wędrowiec jednak poczuł wyraźną ulgę. Powoli, drżącą ręką wysunął spod odzienia pergamin – tak, aby padające światło rozjaśniło pieczęć. Jeden krok i był w niebie – tak czuł... choć otoczenie za bramą wyglądało dość mrocznie – rozświetlane tu i ówdzie bladymi światełkami. Zmęczone oczy wędrowca łowiły z wysiłkiem wyrywkowe kadry. Słuch jakby mu stępiał. Osnuty mgłą dziedziniec klasztorny... Ledwo jarzące się światełka okiennic... Zgarbione, ciemne plecy mnicha – przewodnika, poprzedzone jasnym, szarpanym płomieniem łuczywa... Mroczne, kolebkowo sklepione krużganki... Nieco bardziej oświetlony refektarz – drewniana miska wypełniona kaszą i ciekawskie, przenikliwe spojrzenie, rzucone w jego kierunku przez kościstego braciszka, który strawę stawiał na stole...
Znów tunel krużganków... Jakieś wąskie, ciemne przejście... Schody... Wyblakłe oblicze, oświetlone łuczywem, skierowane znów w jego kierunku, i szept: - To tu... Uchylające się, skrzypiące, grube, dębowe, okute drzwi... Snop światła, padający z wnętrza... Niewielkie, skromnie urządzone pomieszczenie z porozrzucanymi tu i ówdzie zwojami papieru oraz księgami, i myśl: – Bałaganiarz...
Postać w czarnym habicie z ozdobnym pektorałem na piersiach – o twarzy przyjaznej, okrągłej, rozjaśnionej uśmiechem – siedząca za stołem... Lipowe krzesło z wysokim oparciem... Znów uśmiech jowialnego mnicha, siedzącego po drugiej stronie stołu, i pytanie: – Skąd przybywasz, Bracie?... Odpowiedź, zbiegająca się z ruchem ręki, podającej opieczętowany list: – Z Sandomierza, Ojcze... Oczy, które z biegiem czytania stają się coraz mniej radosne, tężeją… I następne pytanie, rzucone drżącym głosem: – Co z grodem?... Odpowiedź: – Jakem wychodził załoga Piotra z Krępy trzymała się jeszcze, aleć część miasta zdobyta, pożogą ogarnięta. Są z nimi Rusini, Połowcy i insze diabły piekielne...
Pytanie, połączone tym razem z przenikliwym, wibrująco – mocnym spojrzeniem, nie pasującym kompletnie to łagodnych oczu i przyjaznej twarzy: – Jakeś uszedł, jakeś się tu dostał?... Odpowiedź: – Znam, Ojcze, rycerskie rzemiosło, habit niedawno przywdziałem. Dwa konie pod sobą zajeździłem, ostatni pod samym Łyścem padł... Pytanie – już dużo spokojniejszym tonem zadane: – Kiedy one piekielniki tu dotrą?... Odpowiedź, płynąca z popękanych ust, nieco podniesionym tonem wyrzucona: – Ani chybi niebawem, uchodzić czas wielki, Ojcze, uchodzić trza, powiadam, Tatarzy lubią o świtaniu uderzać...
Ręce po drugiej stronie stołu, składające się jak do modlitwy i unoszące się ku górze wraz ze wzrokiem ich właściciela, i już bardzo spokojne, acz mocno brzmiące, słowa: – W Bogu miej ufność, Bracie. Czas udać się na spoczynek...
Znów zgarbione, ciemne plecy mnicha – przewodnika, poprzedzone jasnym, szarpanym płomieniem łuczywa... Mroczne krużganki... Wąskie, ciemne przejście... Skromna, ciasna cela z drewnianą pryczą zasłaną siennikiem, misą wody i krzyżem na ścianie... Cichy szept modlitwy... Szum puszczy za murami... Sen...
O czym śnił wędrowiec – posłaniec?... Śniła mu się polana na szczycie wielkiej, leśnej góry, wyglądająca niczym łysina, ukoronowana kościołem i klasztornymi zabudowaniami. Nad polaną tą, po długiej zimowej nocy, powoli robiło się coraz jaśniej – dniało. Polanę i budynki spowijała wciąż gęsta, mleczna mgła. Naraz dojrzał w tejże mgle posuwające się ostrożnie ku murom klasztornym postacie... Wytężył wzrok. Ujrzał, choć niezbyt wyraźnie, łuki ze strzałami opartymi na cięciwach, krzywe szable i włócznie o szerokich grotach – trzymane w rękach owych ludzi, skradających się we mgle...
Chciał krzyknąć, lecz nie mógł… Przecież to wszystko mi się śni – pomyślał i obserwował dalej. Dwaj wojownicy stanęli przy bramie klasztornej. Jeden z nich załomotał we furtę, a potem zagadnął coś w słowiańskiej mowie... Skrzypnęły upiornie zawiasy furty... Z piersi śpiącego wyrwało się gromkie: – Nie!!! Uchodź!!!... Ale nie mógł przecież nic zrobić... spał...
Patrzył więc dalej. Widział błysk długiego noża i bryzgającą na śnieg krew z szyi mnicha – przewodnika, a potem jego oblicze zakapturzone, spoczywające spokojnie na śniegu czerwonym – oblicze jeszcze bardziej wyblakłe niż nocą... Po jego zgarbionych, ciemnych plecach przebiegło cicho kilku dzikich wojowników. Wpadli na dziedziniec klasztorny, za nimi kolejni... Było ich całe mrowie. Już słyszał tupot, odbijający się echem o kolebkowe sklepienie mrocznych krużganków... Zobaczył przerażoną okrągłą twarz opata – jeszcze wczoraj przyjazną i rozjaśnioną uśmiechem... A potem jego ciało, leżące bezwładnie pośród zbryzganych posoką, porozrzucanych tu i ówdzie, pergaminowych zwojów oraz ksiąg. Już byli w celach pozostałych mnichów...
Słyszał ich krzyki rozpaczliwe, pomocy Ukrzyżowanego wzywające, błyskiem żelaza przerywane, przechodzące w nieludzkie, charczące rzężenie. Rzeź straszliwa trwała... Widział krew, rzeki krwi, spływające klasztornymi posadzkami...
Naraz zobaczył nad sobą skośnooką, szeroką twarz, wykrzywioną w szyderczym uśmiechu. Szybkim ruchem poderwał całe ciało, jednocześnie wbijając palce w skośne oczy, ledwo widoczne pod futrzaną czapą, i runął z łoskotem na ziemię. Chciał żyć – widać mało w nim było jeszcze benedyktyńskiej pokory... Nagle poczuł gwałtowne ukłucie... poczuł zimno stali krzywego szabliska, trzymanego w dłoni kolejnego napastnika, przeszywające mu pierś i przygwożdżające go do drewnianej posadzki...
Zrozumiał – to już nie był sen... Zabójca, zawołany przez kompanów – zapewne celem grabieży kosztowności – pozostawił żelazo w jego ciele... Zatem zwiastun śmierci – wędrowiec ku krwawemu świtowi – żył jeszcze...
Przybity do podłogi, patrzył na Zbawiciela przybitego do krzyża, zawieszonego na ścianie skromnej, ciasnej celi... Spękane usta szeptały słowa ostatniej modlitwy... Jego gasnące oczy dojrzały na koniec złowieszczy blask płomieni, ogarniających wszystko wokół. Nastał dzień.
Nastał straszny, zimowy, krwawy świt…