wstążka świętokrzyska

1863 - Poszli nasi w bój bez broni... Cz. II Pal i siecz...

Zacznijmy tę drugą część naszej opowieści o uzbrojeniu z czasów powstania styczniowego od największego kuriozum i groteski na ówczesnym polu walki, czyli od formacji powstańczej nazwanej "drągalierami", czyli ludzi uzbrojonych w potężne drągi – jeśli czas pozwolił - okute przez kowala naprędce żelazem… Pamiętajmy, ze to nie epoka kamienia, ale druga połowa XIX wieku...

Kosynierzy, to może już nieco lepsza formacja, ale bliższa średniowieczu... Walka takich formacji z regularną armią rosyjską kończyła się najczęściej paniczną ich ucieczką z pola walki… 

I tu znów trzeba powtórzyć – na polu walki jesteś tak silny, jak twoje najsłabsze ogniwo… 

Kosa może jest dobrą bronią, ale do porachunków sąsiedzkich, ale na polu walki drugiej połowy XIX była kompletnym archaizmem i nieporozumieniem, wręcz groteską…

Powstańców uzbrajano w te kosy, piki, dzidy itp., nie dlatego, że to była skuteczna broń, ale dlatego, że innej broni dla większości z nich nie było…

W pierwszych miesiącach walki broni palnej nie posiadało do nawet 80% insurektów, a i do końca powstania nawet choćby zabytkowego pistoletu nie miało 40 – 50 % z nich.

Wyobraźmy sobie… no może nie chłopa, których w powstańczych szeregach było, co kot napłakał, a którzy od dziecka kosy w rękach mieli, ale wyobraźmy sobie szlacheckiego lub mieszczańskiego młokosa – uczniaka, trzęsącego się ze strachu i z zimna, któremu dano do ręki taką kosę i kazano z nią biec naprzeciw ziejącej ogniem karabinowym tyraliery wroga i naprzeciw jego artylerii. 


Jeśli udało mu się dobiec – tylko przy wybitnie sprzyjających okolicznościach się to udawało (dobry dowódca, który nie spanikował, szybki bieg, krótki dystans, najlepiej z górki i pod jakąś osłoną terenową oraz osłoną własnych strzelców, bo artylerii w praktyce nie było żadnej) – mając w dłoniach kosę długą na 2 – 2,5 m plus ostrze, czyli właściwie w tych okolicznościach broń jednego pchnięcia lub zamachu, stawał naprzeciwko dobrze odżywionego, wyszkolonego, umundurowanego rosyjskiego strzelca, uzbrojonego w długi karabin z bagnetem (prawie 2 m dł.), karabin, który mógł jeszcze wystrzelić doń z bliskiej odległości… Mógł ów młokos trafić też na jegra – weterana – prawdziwą ludzką maszynę do zabijania… Niejednokrotnie tak było...


Kosynierzy, drągalierzy – jak wiemy to ze wspomnień wielu dowódców i szeregowych powstańców – byli prawdziwą kulą u nogi dla reszty oddziału – piątym kołem u wozu, balastem, który – jak stwierdził znany pisarz Walery Przyborowski – uczestnik tego nieszczęsnego powstania – szkoda było żywić i odziewać...


Do kosynierów trzeba było dostosowywać taktykę na polu walki – strzelcy musieli ich osłaniać, ryzykując zmielenie przez nieprzyjacielski ogień. Często byli tez tratowani przez uciekający z pola walki w panice kosynierów – co zdarzało się bardzo często…


Jesteś tak silny jak Twoje najsłabsze ogniwo…


To idealna pointa dla opowieści o tejże utopii…


Przejdźmy może teraz do tzw. powstańczej "artylerii"...

I tu mamy kolejne kuriozum i groteskę - drewniane armaty - żłobione w klocu drzewa - wyrób właściwie jednorazowego użytku, bowiem po kilku strzałach taki kloc się wyrzucało, o ile wcześniej nie eksplodował i nie zrobił kuku jego nieszczęsnym użytkownikom...

Taka drewniana armata rozerwała się i zabiła oraz raniła kilkunastu ludzi w bitwie na Świętym Krzyżu 11 II 1863 roku… 


I jeszcze słów kilka o walkach Langiewicza pod Chrobrzem, i o tym, co wspominał Władysław Bentkowski – jak to kapitan „baterii” dwóch małych armatek nie chciał dać salwy, tłumacząc Bentkowskiemu, że za daleko i kule nie doniosą, a na koniec, że mogą te działka pęknąć i to niebezpieczne… Co Bentkowski skwitował: „Trudno było odpowiedzieć na taki argument. Pytanie wszakże, po co włóczyć taki niepotrzebny ciężar ze sobą?”. 


I znów – jesteś tak silny jak twoje najsłabsze ogniwo…


Artyleria jest na polu walki – była wówczas i jest dziś – najważniejsza – ona jest królową pola walki, bo może razić skutecznie i druzgocąco przeciwnika na duże odległości… Bez niej nic ważnego nie osiągniesz… 


Moskale artylerię posiadali, a nasi rewolucjoniści w praktyce nie posiadali żadnej… 


To także świadczy o beznadziei i szaleństwie tej walki – kompletnej niezdolności do osiągnięcia przewagi operacyjnej, nie mówiąc już o strategicznej… 

 

Podsumujmy...


Skoro był problem z realizacją prostej taktyki na polu walki, to jak daleko była myśl operacyjna, a co dopiero strategiczna?


Podsumowując: postanie styczniowe według mnie i nie tylko mnie, było polityczną i militarną utopią o silnych znamionach rewolucyjnych. Nie jest to tekst poświęcony aspektom politycznym tego zrywu zbrojnego, ale omówię je szczegółowo w przyszłości.


Ogólnie rzecz ujmując, powstanie to przez większość polskiego społeczeństwa było postrzegane właśnie, jako rewolucyjny, niebezpieczny dla kraju bunt. Tak też w przeważającej mierze postrzegały to tysiące Polaków – szeregowych żołnierzy, podoficerów i oficerów – służących w armii rosyjskiej, dlatego nie było też masowych dezercji i przechodzenia na stronę insurektów…


Dowodzenie, wyszkolenie, wyposażenie i uzbrojenie powstańczych oddziałów było w przytłaczającej mierze fatalne… 


Powstańcy nie byli dla rosyjskiej armii równorzędnym przeciwnikiem, byli dlań jak „łowna zwierzyna”, kryjąca się po lasach. Czasem były to, co prawda, łowy na tzw. „grubego zwierza”, który mógł zranić, ale tylko zranić, ale częściej na „kaczki i zające” – jak mawiali Moskale…


Dlatego nie było mowy o uzyskaniu czegokolwiek na polu walki w czasie tych kilkunastu miesięcy w skali operacyjnej, nie mówiąc już o strategicznej… 

 

Strategicznie – w sensie politycznym – na tym nieszczęsnym powstaniu skorzystali nawet nie Rosjanie zajęci jego tłumieniem, a inne nacje… Na przykład Prusacy, którzy doprowadzają wkrótce do zjednoczenia ziem niemieckich pod przewodem Bismarcka…


Ale to temat na odrębną opowieść…

 

Powstanie to nie przypominało też w niczym wzniosłej rycerskiej walki z pieśni tamtych czasów, choć większość insurektów uzbrojona była – jak w średniowieczu – w białą broń drzewcową… Raczej wyobrazić sobie trzeba zziębniętych, obdartych i ściganych po lasach niczym zwierzyna nieszczęśników…


Symbolami tej małej, leśnej, pokracznej i często groteskowej wojny są właśnie: ta kosa osadzona na sztorc, średniowieczna dzida, te chłopskie szkapy ledwie niosące na swych zabiedzonych grzbietach kawalerzystów czy ta drewniana armata…


Szaleństwo, rozpacz i gniew…


 

Była to walka z obu stron niezwykle brutalna. Wróćmy do takich symboli jak sztylet zaprawiony trucizną – broń tzw. sztyletników powstańczych, dokonujących skrytobójczych mordów, a także symbolu takiego jak szubieniczna pętla, na której z jednej strony Moskale wieszali niektórych powstańców i ich zwolenników, a z drugiej strony powstańcy (zwłaszcza żandarmeria) wieszali przeciwników rewolty – włościan i ziemian polskich…


Powiem tak… to powstanie – rewolucyja 1863 roku… To nie mogło skończyć się dobrze i nie przyniosło też niczego dobrego… 

Ale, oceńcie to wszystko sami...